Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.

Olbrzymie jego sploty czarnymi kręgami otaczają miejsce, w którem stoję; blizki strasznego końca, oddech zamiera mi w piersiach, serce bić przestaje, wtedy czuję, iż jestem od całej ludzkości odosobniony, a w tej okropnej samotności, przykuta zabójczym wzrokiem wroga, dusza moja upada.
A tak, bojąc się myśli własnych, brnąłem coraz dalej, nie wiedząc, czem dzień śmiertelnie długi zapełnić, czem noc straszliwą odegnać.
Dawniej, gdy boleść nieznana słabe serce przygniotła, gdy żądze niepewne całem czuciem miotały, wtedy dusza w wyrazy rozpływała się ze łzami, i myśli krociami, jak pająk, sam z siebie snułem, otoczony mamideł siatkami, wisiałem w przestrzeni, samotny, żałosny, ale spokojny i nie bez nadziei.
Sam w sercu tysiączne rozmowy ze sobą powiodłem i trudno mi było tak w duszy, i boleść tak wzmocnić zdołałem, iż w kaskadach dobroczynnych łez spływała. Słabe serce nabrzmiało tęsknotą, wezbrało, wylało, a ulga rozkoszna, nadzieja, wstąpiła do niego, uśpiła znarowione dziecko, i na łzawych promieniach wprost z oczu, z aniołem mym stróżem do nieba się wzniosłem!...
Ale dziś — ach jakże odmiennie! — stróż anioł mnie opuścił, źródła łez już wyschły, i serce czcze, znudzone, i dusza ociężała, a myśl to jak pleśń przyrosły, jak szron na krzewach