byś sam przy zgonie powiedział, gdybym dla miłości twojej poświęciła syna, któremu dusza matki jest jedyną tarczą.
Widzisz, jak on się patrzy, widzisz te jego oczy; one ciągle tak otwarte, on nigdy nie śpi, czy już i jego czary otoczyły? — Okrutny! czy już i jego przeznaczyłeś na pastwę tej przerażającej nauki? — Ja słaba, niedołężna, zginę, i cóż się z nim stanie? — Na kolanach błagam cię, nie przyprowadzaj mnie do rozpaczy, nie odejmuj mi rozumu.
Wzrok Sędziwoja nabierał coraz dzikszego wyrazu, wyciągając rękę na głowę dziecięcia, rzekł z okropnym lodowatym wyrazem:
— Gorączkę ślepych przesądów słaboduszni biorą za prawy obowiązek; dla nich gotowi święcić chwałę i potęgę bez granic, aby się czołgać w prochu ziemi. Nie taki los części duszy mojej w wychowaniu.
Stroma po bezdrożach ścieżka zarosła cierniami, na nagim skał zimnych grzbiecie, wśród obłoków świątyni, której on będzie kapłanem. Jej progu pilnuje straszliwy wróg, — ja wroga zwalczyłem, ja mu zawady uprzątnę! — Dziś!...
— A więc niech będzie przeklęta godzina, w której pierwszy raz ten piekielny szał myśl twoją zapalił. — Lepiej zamorduj to niewinne dziecię, niżbyś je miał wychować, aby potem zwalić na nie cały ciężar obłą-
Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.