kiem; wąsy i brodę dokoła twarzy krótko miał podstrzyżone, które, jakkolwiek ubielone wiekiem, przebijały rudym kolorem. Po twarzy, w ciągłym ruchu będącej, zmarszczkami pokrytej, po wzroku niespokojnym, ustach, złośliwym uśmiechem do góry wzniesionych, można było jeszcze poznać chytrość i dumę, które tym człowiekiem miotały. Pomimo wiek podeszły, był w ciągłym ruchu i pochylonem ciałem ustawicznie się kłaniał.
Podróżny jego ubiór, składający się z żupana i delii, był dwóch kolorów; więcej obznajmiony od Sędziwoja z otaczającym go światem poznałby odrazu na tym dworaku barwę służącego na dworze pana krakowskiego, którym naówczas był Mikołaj Wolski.
Gość, zbliżając się do alchemika, po zwykłem powitaniu, rzekł:
— Zapewne, nie poznajesz mnie? to już lat tyle, jak nie widzieliśmy się; i ciebie już starość szronem osypała i ja, kiedyśmy się znali, nie byłem tak pochylony.
Ten znajomy dźwięk głosu niespodzianie uderzył Sędziwoja. Nagle, jakby czarodziejskim sposobem wróciły mu do pamięci wspomnienia młodości. Po chwili bacznego wpatrywania się rzekł:
— Jest temu lat pięćdziesiąt, znałem jednego człowieka, który, gdyby mi się teraz ukazał, zapewne w podobnej postaci i takimby głosem przemówił; zwał się Wacław Rogosz.
Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/251
Ta strona została uwierzytelniona.