mnie; nie wypieraj się, wszak jesteś wyznawca i zwolennikiem wielkiego mistrza Paracelsa. Bądź pozdrowiony, bracie mój!
— Wiara i dobra wola — odparł nieznajomy, mierząc wzrokiem doktora — jest panaceum, które każdy posiada. Ale sympatya twoja myli cię, wyznawco i zwolenniku Paracelsa, wy nie wyznajecie mojego mistrza.
Wysoka, wspaniała postawa nieznajomego, jego młoda, pełna powagi i najpiękniejszych rysów twarz, długie, czarne, w pierścieniach wijące się włosy, oko wielkie i czarne, samem spojrzeniem rozkazujące, wzbudzały mimowolne uszanowanie. Sędziwój wpatrywał się pilnie w te szlachetne rysy. Nizki, brzmiący ton głosu, wszystko w nieznajomym zdawało mu się zupełnie znajome, jednak, mimo całej usilności, nie umiałby sobie przypomnieć, gdzieby go widział. Lecz samo wpatrywanie się w niego sprawiało mu rozkosz, jakaś niewidzialna siła pociągała go ku niemu.
— Panie!... — rzekła z cicha Arminia, zbliżając się do nieznajomego, i nie śmiała dokończyć.
— Bądź spokojna — odparł — przyjdę, gdy tego będzie potrzeba. — Matka twoja żyć będzie.
Już wyszedł, a chwilę jeszcze trwało milczenie.
— Szarlatan! — zawołał Bodenstein — postać wymuskana, głos mocny, to rozumie, iż może imponować, ale nie nam, lekarzom.
Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.