Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

Huczne oklaski za zgodną z duchem słuchaczów pieśń i docinki gospodarzowi towarzyszyły rzucaniu pieniędzy w nadstawiony beret śpiewaka.
W dalszych komnatach poważniejsi, spokojniejsi goście, po kilku, osobno bawili się rozmową, a nowiny od obcych i podróżnych opowiadane, stawały się przedmiotem rozpraw, po większej części polityczno-religijnej treści.
Na uboczu siedziało dwóch obcych, ubiorem i postacią odznaczających się od reszty, nie zważając na ogólne rozmowy, w swoim języku zajmowali się ze sobą. Jeden z nich z jasnymi włosami, głową podgoloną, twarzą przyjemną i otwartą, z małymi wąsami, podparty na krzywej szabli, słuchał rozprawiającego towarzysza, był to znajomy nam już Sędziwój. Współtowarzysz jego, Wacław Rogosz, starszy, bo około trzydziestu lat liczący, na pierwszy rzut oka we wszystkiem tworzył sprzeczność z Sędziwojem. Nizki i krępy, w ruchach powolny, przymrużonemi oczami, ciągłym uśmiechem nadzwyczaj szerokich ust, pomarszczonym czołem i rudą, krótko ostrzyżoną brodą, nie pociągający nadawał wyraz całej twarzy.
Parę dni, jak przyjechał z Krakowa i chciwemu wiadomości i pociechy Sędziwojowi opowiadał o domowych w kraju wypadkach, stąd wywodził wnioski, układał zamiary, a opowiadał żywo, bo wszystko, jak igłę magnesową do północy, do własnych kierował ko-