Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

Nieznajomy na te słowa zadrżał, cofnął się i szeroko otworzył oczy, jakby przerażony nadludzkiem jakiemś widmem, zawołał:
— Ha! teraz się nie dziwię, żem przegrygrywał, bo tylko przez czary mogłeś się dowiedzieć o tem, o czem nikt oprócz mnie, nie wiedział. Ale choćbyś był samym szatanem, wiedz, iż na świecie niema nic, cobym tyle cenił, aby nie przegrać, lub w błoto nie rzucić!
Mówiąc to, rozerwał kaftan i, wyjąwszy podłużny medalionik, rzucił go na stół i zawołał do Haubolda:
— W zakład tej blaszki, stawiam zamek Grandorf nad Renem!
Haubold otworzył medalionik; ujrzeliśmy miniaturę; zgadnijcież, czyją? — Oto żony tego dziwaka, nieboszczyka alchemika, Tholdena! Zadziwiony, spojrzałem na nieznajomego i aż uderzyłem się w czoło ręką! jakiż ze mnie gapa, żem go od razu nie poznał. Był to ów Albert Grandorf, ten szaławiła, szaleniec, co kilkanaście lat temu znikł i po tak długiej niebytności, pierwszy raz zawitał do Bazylei.
Haubold, zapalony szczęściem, bez namysłu, rzucił kości... wypadło ośmnaście, to jest najwyższa wygrana. Wtedy Grandorf stał się prawie szalonym. Mnie dziwno było i tak, że że się już do bitwy nie porwał, on, tak niegdyś zapalczywy, który na kilkudziesięciu ludzi sam jeden się rzucał. Wistocie też, ściskając w ręce rękojeść sztyletu, miotał na Kosmopolitę o-