Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

re stanowią ludzkość, wyskoczyć na czoło, — inną, szczęśliwszą nadać twarz światu!
To były marzenia dziecinne!
Wyrósłszy na młodzieńca, poznałem naukę i spostrzegłem, iż ona jedna jest w stanie otworzyć mi wrota do nowego życia. Ta nauka tajemna, o której tylu nawet wątpi, ów klucz nadziemskiej potęgi, ja poświęciłem jej życie i wszystkie jego rozkosze. Lecz im bardziej brnąłem, ten gmach cały wydawał mi się niezmierniejszym labiryntem. Ogrom jego przywalał słabą myśl moją, w tysiącach kolumn tego gmachu, którego szczyt ukryty w obłokach, błąkałem się niepewny. W pośrodku tej nauki, tej jedynej żądzy mego życia, jeszcze mi kogoś brakło; serce było niespokojne, ciemno i martwo dokoła, wtedy spotkałem ciebie. Pamiętasz, raz pierwszy w waszej pracowni, ojciec twój przywiódł was dla pokazania doświadczeń; spojrzałem na ciebie i odtąd stałaś się duchem orzeźwiającym, światłem moich biednych myśli. Miłość natchnęła nowe życie w moją naukę; ty stałaś się celem. Odtąd razem posiadłyście moje serce. Wszędzie widziałem ciebie i tylko ciebie. Na krzepniejącej powłoce metalu, zamiast gwiazdy jutrzenki ożywionego słońca, błyszczały mi twoje źrenice; nieme i suche zagadki odwiecznych rękopismów szeptały mi twoje imię, — to imię, którego wdzięk czarodziejski natchnie mnie siłą geniusza i doprowadzi do zaklętej bramy...