Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

szał coraz bardziej i sunął się w cieniu, rzucanym od chat, trzymając w jednej ręce szablę, w drugiej puginał za pasem, jakby polecał się tym jedynym teraz swoim sprzymierzeńcom. Księżyc świecił w całym blasku, zamek był tylko parę staj odległy. Z jednej strony wysokie mury, wały i blaszane dachy światłem jaśniały, z drugiej ciemny wąwóz pochłaniał cały cień, rzucany od wysokich wież zamku. Jeden z jeźdźców udał się do mostu i bramy zamkowej; drudzy — rozdzieleni po dwóch udali się w przeciwne strony, objeżdżając wały, i teraz Rogosz nie wątpił, że Sędziwój celem ich wycieczki. Z zamiarem zostania tylko świadkiem wypadku pobiegł nad brzeg wąwozu i ujrzał zbliżającego się Sędziwoja, który na znak wiewał wywieszoną czapką na szabli. Jakby już los całym zarządzał wypadkiem, Sędziwój niebacznie, na nieszczęście swoje, a przestrach towarzysza, zawołał donośnym głosem po łacinie:
— O kilkadziesiąt kroków od wzgórza, na którym stoisz, jest figura kamienna, od niej jedna ścieżka wiedzie na tę stronę wąwozu...
Dźwięk tego głosu był hasłem dla czatujących przy zamku, bo chociaż słów nie dosłyszeli, ujrzeli ofiarę. Rogosz szczęśliwie trafił na ścieżkę i opuścił się na dół. Tymczasem jeźdźcy całym pędem konia, bliższymi wiadomymi manowcami okrążyli wąwóz i przybyli prawie razem; kiedy ich Sędziwój o kilkadziesiąt kro-