Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/75

Ta strona została uwierzytelniona.

mi na krzyż rękoma, jakby w ziemię wrosły. Twarz jego, oświecona blaskiem księżyca, zdawała się tak nieruchoma, żadnego życia nie okazująca, jakby z białego marmuru wykuta; wzrok tylko jakimś przerażającym jaśniał blaskiem.
Na powtórne wezwanie rycerza, zrzuconego z konia, jeźdźcy pośpieszyli naprzód, a Kosmopolita tylko nizkim, brzmiącym jak dzwon, głosem, wyrzekł: „Stój!“
I konie ich spinać się i rzucać na boki poczęły, żaden niewidzialnych szranków przestąpić nie mógł. Zniecierpliwiony pieszy dowódca z okrzykiem:
— Piekło na was!
Rzucił się do drzewa z podniesionym mieczem, którego cięcie współcześnie przyjęły dwie krzywe szable gotowych do obrony Polaków. Powtórne i wściekłe razy napadającego, zaledwo im dawały czas do bronienia się. Przy nocnej porze, pod gałęziami drzewa przeszkadzali sobie. Sędziwój już był raniony i krew zalewała mu oczy, a nowy pieszy, także zrzucony z konia napastnik, przybywał. Sędziwój z ostatnim wysileniem, zagrzany bitwą, rzucił się naprzód, chcąc uderzyć na Niemca, gdy silne tego cięcie trafiło w szablę Rogosza i ta brzękła złamana. Rogosz dobył sztyletu i z rozpaczą myślał się bronić do ostatniej iskry siły, wtem raptownie rozległ się okropny okrzyk:
— Jezus, Marya!