Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

sokie drzewa coraz rzadsze, a z rozpadlin skał zwieszały się karłowate, skąpą żywione ziemią. Jeszcze wyżej, już tylko nizkie napotykał krzaki, głazy nagimi świeciły grzbietami i gdzieniegdzie między kępami szmaragdowego nieba i siwych porostów rozwijały się świeże, na równinach nieznane kwiaty. I powietrze coraz czystsze, świeższe, zachęcało go do pięcia się wyżej po ostrych skałach. W dolinie drobne zagrody ludzi i chaty traciły wszystko, co brudne i nieforemne, a z tej wysokości uroczych nabierały kształtów i kolorów. Zwolna mgła spuszczała się, jak zasłona przejrzysta, i otoczyła go dokoła. Później chmury zasłoniły Bazyleę i cały widok daleki. Sędziwój spoczął, odetchnął, był sam jeden, dokoła tylko zimne kamienie. Nieznacznie wpadł w głębokie zadumanie. Cała jego przeszłość burzliwa w głębi, a na pozór spokojna młodość wszystkie żądze, wszystkie chęci tańczyły dokoła, jakby obręb czarodziejskiego kręgu, a on, spętany, nie mógł się wydobyć na zewnątrz. Wezbrane uczuciami serce, myśl rozpalona chciały się gwałtem wydobyć z tego więzienia, a dokoła było wszystko już zasłonione chmurami. Złożył rozpalone czoło na zimnym głazie, wspomniał czas niewinnej młodości, gdzie modlitwa była tarczą wszystkich cierpień, filarem upadającej duszy; i westchnął; ale teraz zimna nauka i gorące jej żądze i modlitwę spłoszyły i łzy wysuszyły. I, rozbierając stan swój, szukał ko-