Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

inny nie pełnił; czyści te dzicze. Teraz jest w niepewności; czarne skrzydła jego ledwo znać na czarnym obłoku; poleciał wzdłuż skalistej ściany. Jedyna żyjąca istota, nie śmie tu siedzieć w gnieździe. Patrz, jak ten obłok pracuje, spada i wznosi się, jakby płuca z ciężkością oddychającego człowieka; oto opada, opada coraz niżej.
Wtem błysk z hukiem piorunu! Wierzchołek skały strącony i kruk zabity upadł pod nogi wędrowców. Niebo otworzyło się, rozdarta zasłona w płomieniach; cała natura wzburzona, w zamieszaniu.
— I któżby teraz — rzekł Kosmopolita grzmiącym głosem — powątpiewał o strasznej wielkości Tego, który się na wiatrach przechodzi i burzom rozkazuje! któżby mógł powątpiewać, iż w kołczanie jego są strzały, które, nim najśmielsze oko szerokość włosa przemierzy, potrafią tysiąc światów zburzyć i tysiąc, nowych wywieść z nicości? iż jedyna władza od niego pochodzi!
Sędziwój odkrył głowę, wzniósł oczy do góry i od lat wielu pierwszy raz do duszy jego zawitała modlitwa.