poli, tamarysów, akacji mile uśmiéchających się, po pustyni stepowéj — Jest to plantacja zwana lewszynowską. Na końcu téj ulicy, już widać wyglądające maszty okrętów, choć jeszcze nie dostrzedz morza. W prawo już po wzgórzach nad Limanem, rozsypują się przedmieścia, młyny, a za nami w wianku topoli, nie jeden pozostał Chutor.
Nareszcie choć go jeszcze nie widać, już czuć coraz bardziéj morze, po ostrym, jemu właściwym zapachu, który wiatr przynosi. Z początku przykra to woń, ale łatwo się z nią oswoić i nawet miłą ją znajdować. Razem z wonią fali morskich zalatuje, mniéj już przyjemny dym węgli kamiennych i kiziaku, siarczyste jakieś wyziewy limanów i brzegów morskich, pyły nareszcie, okropne pyły téj ziemi stepowéj, co wysychając się rozbija w niedojrzane prawdziwe impalpable atomy, i wiruje w powietrzu nieustannie, napełniając je sobą. W lewo i prawo, nie dojeżdżając do plantacji Lewszyna, mijamy chutory[1] — ciągniemy gościńcem i laskiem,
- ↑ Wyraz turecki, znaczy toż co ruska dacza, co