Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/127

Ta strona została przepisana.

nialne ukłony z Anglikami, lub przypatrując się swoim żołnierzom, zgnębionych losem, który ich spotkał.
Najbardziej ze wszystkich rzucał się i gniewał stary Piotr. Siadłszy po chwili na zwojach lin, leżących na pokładzie, wlepił wzrok w deski i milczał. Jerzy zbliżał się do niego kilkakrotnie, próbował zawiązać rozmowę, lecz zawsze napróżno; stary wcale mu nie odpowiadał, oddalił się w końcu do kajuty i tam noc przepędził. Lecz jakież było zdziwienie Jerzego, gdy na drugi dzień rano Piotr stary, ów zacięty nieprzyjaciel Anglików, rozmawiał z nimi przyjaźnie. Ciągnęli oni właśnie grubą jakąś linę, co szło im trudno. Piotr dawał im rady życzliwe, po chwili zaś począł im pomagać. Oburzyło to Jerzego tak, iż uciekł z pokładu. Spotkawszy Miarę, rzekł:
— Obawiam się, czy mój stary Piotr nie zwaryował.
— Z czego pan to wnosisz?
— Pomaga Anglikom, co jest zupełnie niezgodne z jego zdrowym rozumem.
Majtkowie francuscy, których Sidnej Szmith uwięził na swoim statku, byli również oburzeni na Piotra.
— Doprawdy zaczynam wierzyć, iż niewola tak smutnie wpłynęła na jego umysł — rzekł Miara do Jerzego.
Minęło kilka dni; Piotr był coraz to w lepszych stosunkach z Anglikami. Od swoich trzymał się zdaleka, jak gdyby się ich lękał.