Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/146

Ta strona została przepisana.

— Chodźmy — rzekła pani Murat — Wanda wróci z pewnością z drugiej strony parku; wkrótce ją spotkamy.
To mówiąc, ujęła towarzyszkę pod ramię i obie udały się w stronę pałacu.
Wtem lekki okrzyk rozległ się w miejscu, gdzie się ukryła Wanda.
Hortensya się zatrzymała.
— To głos Wandy... Czyżby jej się co złego stało? — zapytała.
— Pewno przestraszyła się czego — odparła pani Murat.
Podążyły do mety, gdzie zastały wszystkich zebranych, to jest Eugeniusza de Beauharnais, Bonapartego, Murata i Jerzego, tylko księżniczki nie było. Hortensya zwróciła się do ojczyma, chciała go zapytać, czy nie widział Wandy, lecz ten rozmawiał właśnie z Eugeniuszem.
— Czyście nie widzieli, panowie, księżniczki? — zapytała ich wreszcie Hortensya.
— Nie — odparł Napoleon — wszakże goniłaś ją?...
Hortensya opowiedziała, gdzie znikła im z oczu Wanda i o tem, że czegoś krzyknęła, gdy one się oddaliły.
Jerzy, który stojąc opodal, słuchał tego opowiadania, wkrótce nie rzekłszy słowa, pospieszył w stronę zarośli. Nagle usłyszano wołanie pełne rozpaczy:
— Na ratunek!
Rzucili się wszyscy za Jerzym.