Piotr zsiadł z konia i zaczął pilnie badać ślady kół.
Po chwili rzekł:
— Na lewo!
— A dlaczego nie na prawo? — spytał Jerzy.
— Bo kareta, która zwróciła się w tę stronę, skręcała gwałtownej i ślady kół są głębsze — objaśnił weteran.
— Niechaj i tak będzie — rzekł Miara.
I podążyli drożyną na lewo. Około godziny piątej przybyli do pewnego miasta, gdzie na poczcie dowiedzieli się, iż niema ani jednego konia w stajni, za to na sali spotkali kilku podróżnych, którzy czekali cierpliwie na posiłek.
Jerzy gniewny przybliżył się do ognia, płonącego na kominku, Miara pozostał w stajni, i czuwał, żeby koniom dano podwójną porcyę owsa.
— Ostrożnie z moim koniem! przestrzegał Jerzy Piotra.
— Obchodzimy się z nim, jak z księciem — odparł stary.
Nazajutrz, jadąc na wypoczętych koniach, uczynili około piętnastu mil. Kareta wyprzedzała ich teraz tylko o godzinę drogi.
O milę za miasteczkiem Villance, Piotr zaczepił wieśniaka pędzącego osły, obładowane drzewem. Tego zapytał, czy nie widział karety zaprzężonej w cztery konie.
Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/148
Ta strona została przepisana.