Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/149

Ta strona została przepisana.

— Widziałem — odrzekł zapytany, stała na środku drogi, naprawiali coś przy niej, zdaje się, iż sprycha u koła pękła.
— A więc ich dogonimy! — wykrzyknął Jerzy radośnie i pobudzony nadzieją, bodnął konia ostrogą, aby biegł prędzej.
Lecz pół godziny minęło, a karety nie spotkali. Nadzieja opuściła Jerzego, stracił dobrą minę. Wtem Piotr wyciągnął ramię przed siebie i rzekł:
— Czy widzicie?
W dali majaczył punkcik czarny, który toczył się szybko po drodze, oddalając się od nich.
— To oni! — krzyknął Jerzy.
Konie popędziły, jakby im skrzydła wyrosły. Kiedy znajomi nasi dotarli do szczytu wzgórza, ujrzeli szeroką drogę, na której skryć się nie było można. Tuż za wzgórzem od tej drogi prowadziła w bok krótka, trawą zarośnięta aleja, kończąca się u wrót parku, otaczającego jakiś pałac.
W tej chwili przechodził drogą wieśniak, pędzący satdo wołów.
— Przyjacielu, czyj to pałac? — zapytał Jerzy.
— Barona de Mercille, panie kapitanie! — odparł kmieć.
— Właśnie do niego jedziemy, chcielibyśmy zrobić mu niespodziankę — rzekł Piotr.
— Proszę cię jeszcze o jedną przysługę, czy nie poszedłbyś z listem do Villance, trzeba wręczyć ważny papier żandarmom i powiedzieć, że cze-