Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/15

Ta strona została przepisana.

nań niebezpieczeństwo. Z Kermagela zrobimy poprostu Margela. Czy dobrze, moje dziecko?
Chłopak spuścił oczy: uznawał, że starzec ma słuszność, a jednak buntowało się jego serce na mysi, że on, ostatni potomek sławnego rodu, ma się zaprzeć swego nazwiska i przyjąć proste, nic nieznaczące, dlatego, aby życia swego nie wystawiać na niebezpieczeństwo.
— Czyż nie lepiej, nie piękniej byłoby umrzeć? — pytał się w duchu.
Jednakże rozsądek zwyciężył: spojrzał w oczy starca, w te oczy głębokie, rozumne, pełne jakichś błysków przenikających serca.
— On źle radzić nie może — pomyślał i odrzekł głośno:
— Dobrze!
Oficer przystąpił do niego.
— Margela — odezwał się, kładąc rękę na jego ramieniu — oddaję cię pod opiekę księdza Melwy, mego mistrza i nauczyciela. Okaż się godnym tej opieki, a z czasem powrócisz do mnie; sam zgłoszę się po ciebie, gdy się dowiem, że na to zasługujesz.
To mówiąc, pocałował dziecko w czoło, poczem zwrócił się do księdza, aby go także pożegnać. Starzec pogrążony był w tej chwili w myślach. Zdawało się, iż zapomniał zupełnie o obecnych. Gdy oficer ujął jego rękę, aby ją uścisnąć, spojrzał na niego zamglonym wzrokiem, poczem twarz ku oknu zwrócił i szepnął:
— Czy widzisz?