Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/157

Ta strona została przepisana.

— Wczoraj wieczorem Józia wyjechała czółnem i nie wróciła dotychczas — mówił strapiony.
— Nowe nieszczęście! — szepnął Jerzy.
Nagle wszyscy umilkli, nasłuchując, gdyż w rogu sali dały się słyszeć głuche uderzenia w ścianę.
— Wielki duch Pana Boga chwali! — rzekł ksiądz Melwy.
Stukanie dochodziło z za starych drzwi, zabitych od dawna.
Jerzy, przeczuciem tknięty, rzucił się ku nim i z pomocą Piotra wyważył je. Na progu klęczała Józia, blada śmiertelnie, z twarzą skrwawioną.
Ksiądz Melwy pochwycił ją za ręce i poprowadził do krzesła. Ona słabym głosem opowiedziała o spotkaniu się z księżniczką.
— Dziś jeszcze uwolnić ją musimy — rzekł Jerzy.
I tegoż jeszcze dnia, zabrawszy ze sobą Piotra, ojca Józi, oraz kilku dzielnych towarzyszy, wylądował przed zamczyskiem. Wszyscy byli dobrze uzbrojeni, postanowili więc przemocą zdobyć zamek.
Spodziewano się widocznie tutaj ich przybycia, gdyż na tarasie stała hrabina, otoczona panami.
Ujrzawszy ją, Jerzy począł biedź po stromym brzegu.
— Matko! — wołał — matko moja!
Lecz szum morza zagłuszył jego wyrazy, a pośpiech został źle zrozumiany. Naradziwszy się z to-