Wspaniały widok roztaczał się wdali: na tle purpurą oblanego nieba rysował się Paryż w ostatnich blaskach zachodzącego słońca... Niebo zdawało się gorzeć, spienione fale Sekwany czerwone były, jakby wody ich z krwią się pomieszały, a nad nimi wznosiły się posępnie szczerniałe mury olbrzymiej katedry.
— Czy widzisz, jak wzburzone fale rzeki rosną i występują z brzegów — szepnął starzec, uścisnąwszy dłoń młodego oficera — one rosnąć będą jeszcze, wystąpią ze swego łożyska, zaleją Francyę, zaleją inne kraje, całą ziemię zaleją.
Głos starca stawał się coraz silniejszy i coraz smutniejszy.
— Czy sądzisz, że ta purpura — to zorza wolności? Nie, to krew, krew ludzka, bratnia... Jeszcze zawcześnie, jeszcze spienione fale nie znają hamulca nie rozumieją jutrzenki; z morza krwi i pożogi powstanie orzeł, rozwinie skrzydła, pochwyci świat potężnymi szponami i podniesie go ku słońcu, ku światłu.
Oficer słuchał starca, patrzał w dal, po twarzy jego przebiegły różne uczucia; zapał, wzruszenie, pragnienie czynu. Może chciałby być tym orłem...
Starzec umilkł, on pochylił się do jego ramienia z pocałunkiem.
— Do widzenia, mistrzu! — rzekł.
— Do widzenia, Napoleonie! — odparł ksiądz i dłoń drżącą położył na głowie młodzieńca.