dziemy się z czasem chlubili naszym wychowańcem.
— Daj Boże — odpowiedział ksiądz Melwy poważnie, i w myśli jego stanął inny wychowaniec, którym się zajmował, gdy mieszkał przez czas jakiś na Korsyce — oby zasłużył, żebym tamtemu mógł go kiedyś oddać — rzekł sobie w duszy, a głośno dodał:
— Dobrze, będziemy go wspólnie wychowywali, Piotrze, lecz żądam, ażebyś nigdy nie wymówił przed Margelem nazwy zamku Kermaguelów.
Piotr spojrzał badawczo w oczy księdza.
— Czyżby chłopiec do tej rodziny należał? — zapytał.
— Należy on teraz do wielkiej rodziny ludzkością zwanej — odparł Melwy. — Tutaj, na tej wyspie, powinien zapomnieć o przeszłości. Ty hart ciała w nim wyrobisz i nauczysz go walczyć, ja hart ducha i nauczę go kochać bliźnich.
Belzebub przyrzekł zastosować się do życzenia księdza i dotrzymał przyrzeczenia: uczył Margela rzemiosła wojennego, wzmacniał jego siły i zręczność, a widząc zamiłowanie chłopaka do zabaw i opowiadań rycerskich, mawiał często do księdza Melwy:
— Krew przodków płynie w jego żyłach.
Ksiądz milczeniem zbywał zawsze tę pochwałę swego wychowańca, raz jednakże, położywszy dłoń na ramieniu starego żołnierza, rzekł:
Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/19
Ta strona została przepisana.