Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/38

Ta strona została przepisana.

walki, która toczyła się u stóp ruin. Na wieść o zbliżających się republikanach ze wszystkich kryjówek starego zamku wypadli rojaliści, lecz spostrzegli, że są osaczeni dokoła. Republikanie mieli widocznie dobrego przewodnika, który znał miejscowość doskonale. Wyrastali niespodzianie ze wszystkich stron, niby siłą czarodziejską z ziemi wywoływani, coraz ciaśniejszem kołem obejmując zamek. Stronnicy królewscy bronili się zaciekle; z jednej i z drugiej strony padały gęsto strzały, z baszt starego zamku leciały kamienie na oblegających. Najgorętsza walka wrzała na wązkiej ścieżce, którą Jerzy dostał się do ruin. Zwarty szereg żołnierzy republikańskich, prowadzony przez młodego wodza, posuwał się naprzód, nie zważając na grad kul nieprzyjacielskich. Jak ów wąż z bajki, którego odcięta głowa odrasta zaraz, tak i wrogowie zdawali się być nieśmiertelnymi. Pierścienie tego węża połyskiwały łuską świecącą, a grzbiet jego jeżył się bagnetami, jakgdyby mnóstwem kolców. Ruiny rzucały ku niemu ze wszystkich szczelin płomienie, on się ich nie lękał, sunął ciągle dalej... Nagle kępa drzew iglastych, rosnących przed zamkiem, płonąć poczęła, z murów rozległy się radosne okrzyki, głusząc huk wystrzałów; białych osłaniały mury, nie lękali się płonących sosen, lecz na czerwonych leciały z nich iskry, zaś ogniste języki łatwo z gałęzi na ich suknie prześlizgnąć się mogły. Ale radość rojalistów krótką była: z chmur poczęły lać strumienie deszczu i gasić płonące sosny. Położenie rojali-