Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/39

Ta strona została przepisana.

stów stawało się groźnem. O kilkadziesiąt kroków przed zamkiem wznosiła odosobniona, pochyła wieżyca, poszarpana zębem czasu. Z niej od chwili rozpoczęcia walki padały od czasu do czasu pociski na republikanów. Naraz drzwi wieżycy rozwarły się, i wyszło z niej kilkunastu ludzi z księdzem na czele. Czyżby zbrakło im amunicyi, że dobrowolnie bezpieczne stanowisko opuścili? Czyż poddać się zamierzali lub schronić do zamku? Ale nie!... Oni uklękli, pochylili głowy ku ziemi, ksiądz krzyż nad nimi nakreślił, poczem zaczęli jakieś dziwaczne ruchy wykonywać, zdawali się chcieć wspólnemi siłami wyrwać z ziemi jedną z płyt kamiennych, leżących przed nimi. Kule nieprzyjacielskie gęsto padały koło nich i siały śmierć pomiędzy nimi, oni nawet nie oglądali się na tych towarzyszy, którzy padali ciosem śmiertelnym ugodzeni, lecz pełnili wytrwale czynność swoją. Republikanie, których już nie więcej nad dwadzieścia kroków od nich dzieliło, przypatrywali się im ciekawie i nie wątpili, iż żywcem wezmą wroga do niewoli. Przy boku młodego wodza postępował wysoki, barczysty chłop w bretońskiem ubraniu. Ten pilniej od innych śledził dziwne zachowanie się garstki, która opuściła wieżę, a na surowej jego twarzy malował się niepokój.
— Ostrożnie, generale — szepnę! naraz, chyląc się do wodza. — Oni coś kręcą.
Generał odpowiedział:
— Bądź spokojnyl!
Wtem uczuł się pochwyconym w pół i zanim