Na te słowa krew kipiała w żyłach chłopca, poleciałby na skrzydłach do Włoch, ażeby u boku swego opiekuna-zbawcy patrzeć na jego tryumfy, ale niestety, księdzu musiał dotrzymać słowa.
Było to przy końcu września r. 1796. Wspaniały zachód słońca skąpał niebo w oceanie roztopionego złota, a zielonawe fale morskie załamywały ostatnie jego promienie, mieniąc się chwilami niby topazy. Na wybrzeżu wysepki zarysowały się dwie młodzieńcze postaci: Józi i Jerzego; ona zbierała muszle morskie, błądząc z pochyloną głową pomiędzy głazami, rozrzuconymi na brzegu; on przyszedł, jak zwykle, wyczekiwać czegoś nadzwyczajnego, coby go stąd wyrwało; usiadłszy na głazie, zamyślony wpatrzył się w dal. Wtem wzrok jego mimowoli skierował się ku Józi, i zdało mu się, że dziewczyna oczy ociera.
— Co tobie? — zapytał, zbliżywszy się do niej — płaczesz?
Ona uśmiechnęła się swoim zwykłym dobrym, łagodnym uśmiechem.
— Dzieciństwo — odparła — nie powinnam wszak że się martwić, póki nieszczęście się nie stanie.
— Jakie nieszczęście?
— Ty porzucisz wkrótce Roche-Marie.
Promień radości rozjaśnił smutną twarz Jerzego.
— Kto ci to powiedział? — zapytał głosem wzruszonym.
— Nikt mi tego nie mówił — odrzekła Józia — miałam sen.
Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/54
Ta strona została przepisana.