Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/55

Ta strona została przepisana.

— Sen! — z rozczarowaniem widocznem powtórzył Jerzy — oj, przesądna Bretonko! — dodał z odcieniem niezadowolenia i rozśmiał się z goryczą.
— Nie śmiej się — odparła Józia poważnie — śniło mi się, iż byliśmy razem na tem wybrzeżu, jak teraz, o zachodzie słońca; nagle na niebie ukazały się trzy mewy, a jedna z nich była bieluteńka.
— I to wszystko? — pytał drwiąco Jerzy.
— Mewy leciały ponad pustą łodzią — ciągnęła dalej Józia — łódź dobiła do brzegu, ty wskoczyłeś do niej i odpłynąłeś, nie skinąwszy mi nawet głową.
— Masz dowód, że twój sen sprawdzić się nie może — rzekł Jerzy — bo chociażbym wyjechał, to nigdy bez pożegnania.
Jeszcze mówił, gdy Józia schwyciła go za rękę i wskazała mu palcem na morze.
— Mewy! — szepnęła zdławionym głosem.
W istocie nad morzem szybowały trzy mewy z rozpostartemi skrzydłami.
— Część snu sprawdzona — rzekł Jerzy — gdyby i druga część była proroctwem dla mnie, nie powinnaś się martwić... Wszakże niejednokrotnie mówiłaś mi, iż kochasz mnie, jak brata, a toć siostra cieszy się szczęściem brata. Mnie tutaj duszno, ciasno na tej wysepce, cóż jabym tutaj robił całe życie? Dusza moja rwie się do czynu, do świata... Ale chociaż opuszczę Roche-Marie, nigdy nie zapomnę o was wszystkich.
Oboje skierowali się teraz w głąb wyspy; szli milcząc, gdyż Józia była smutna, a Jerzy za-