Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/56

Ta strona została przepisana.

myślony, gonił wzrokiem krążące ptaki nad morzem, powtarzając:
— A nuż sen się sprawdzi?
Dotarłszy do przystani, ujrzeli obok czółna rybackiego niewielką, obcą łódź, kołyszącą się na falach. Józia zbladła, Jerzy zarumienił się, ale jedno do drugiego nic nie powiedziało... Na taras wchodził właśnie Piotr z jakimś obcym mężczyzną w mundurze oficera republikańskiego. Zaciekawiony, kto to być może, Jerzy przyśpieszył kroku i wkrótce spotkał się na tarasie z księdzem Melwy, który uwiadomiony o przybyciu gościa z obozu republikańskiego, śpieszył właśnie, aby go powitać.
— Czy mam przyjemność witać księdza Melwy? — zapytał nieznajomy.
— Tak — odparł starzec.
— Przywożę listy od generała Bonaparte — rzekł znowu oficer, wyjmując kopertę z kieszeni kamizelki i podał ją księdzu.
Jerzemu serce poczęło bić jak młotem i wydało mu się, że poseł przeistoczył się w tej chwili w kogoś innego, że powaga i dostojność go otoczyły, patrzał na niego z zachwytem, a w duszy myślał:
— Szczęśliwy, on walczy pod Napoleonem.
Tymczasem ksiądz Melwy rozłamał pieczęć, na której widniał orzeł z rozpostartemi skrzydłami i zatopił się w czytaniu listu, który brzmiał jak następuje:
„Drogi Ojcze! Czy śledzisz moją drogę? Czy wiesz, że Austrya upokorzy się wkrótce przede mną