— Rozstaniemy się, mój chłopcze. Spełnię wreszcie twoje życzenia, ten list weźmiesz ze sobą i doręczysz go osobiście generałowi Bonaparte. Sądzę, że przy nim w obozie zostaniesz... Starałem się uczynić z ciebie człowieka, teraz czyny twoje okażą, czy nim jesteś.
— Mistrzu — odparł Jerzy wzruszonym głosem — chciałbym stać się ciebie godnym... Będę pamiętał o dewizie moich przodków: „Ciągle naprzód”.
— Dodaj do niej drugą: „Prawość i cnota” — rzekł Melwy — a teraz, mój synu, przygotuj się do dalekiej podróży, która cię czeka. List do Bonapartego i kilka słów odnoszących się do ciebie, a zaopatrzonych jego podpisem, posłużą ci wszędzie za paszport.
Jerzy czuł się tak szczęśliwym, jak chyba nigdy jeszcze w życiu nie był. Poza nadzieją ujrzenia Bonapartego, cieszył się także podróżą, która go czekała, spodziewał się ciekawych, a może i niebezpiecznych przygód, zobaczyć we Włoszech wiele pięknych rzeczy. Pędem pobiegł na brzeg morza, gdzie spotkał starego Piotra, palącego fajkę i melancholijnie wpatrzonego w wspienione fale. Na widok poczciwej twarzy wiarusa radość Jerzego zniknęła: przyszło mu na myśl, iż może nie zobaczy go już więcej. Piotr spojrzał uważnie na stojącego przed sobą chłopca i wyjąwszy fajkę z ust, zapytał:
— Stało się coś, prawda? Coś dobrego.
Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/60
Ta strona została przepisana.