Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/63

Ta strona została przepisana.

Jerzy rzucił się po raz ostatni w objęcia swego opiekuna, ten nakreślił krzyż nad jego czołem.
— Pamiętaj, że na świecie wszystko mija, że wszystko jest chwilą, wobec Boga — rzekł głosem uroczystym. — Do Boga się zwracaj, kiedy ci będzie źle na ziemi.
Wzruszony Jerzy ucałował ze czcią ręce kapłana, poczem wsiadł do łodzi, którą fale rzucały, jak piłką. Bystre jego oczy przez długi jeszcze czas widziały na tarasie księdza Melwy i stojącą obok niego Józię, lecz mgła zasłoniła mu w końcu oboje; po wyspie zostało tylko wspomnienie... Czuł, że opuścił świat rojeń, aby życie czynu, życie rzeczywistości rozpocząć.
Wieczorem późnym dobili do Nantes, gdzie wkrótce znaleźli kwaterę w oberży, łączącej się ze starym pałacem. Piotr wyruszył natychmiast na ulicę po broń i konie. Jerzy zwiedził tymczasem stary zamek, a o zmroku wrócił do oberży.
— Już myślałem, że cię spotkało co złego — rzekł Piotr, witając Jerzego uśmiechem — to miasto nie należy do najpewniejszych.
— Cóżby spotkać mnie mogło? — zapytał wesoło Jerzy.
— Gdyby wiedziano, że wieziemy listy do Napoleona...
— Skądże mogliby się o tem dowiedzieć? Zresztą wątpię, żeby nam to zaszkodziło.
Piotr zmarszczył czoło.
— Lepiej mieć się na ostrożności — szepnął —