Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/68

Ta strona została przepisana.

cwałem. Połączyli się ze sobą, tem lepiej dla nas. Już ruszali, gdy stary nagle krzyknął:
— Stój!
Jerzy zatrzymał gwałtownie konia: przed nimi na wysokości piersi końskich przeciągnięty był od drzewa do drzewa gruby sznur. Jeden z napastników zbliżył się do tej przeszkody z pistoletem w ręku i zawołał:
— Poddajcie się!
Czyż w istocie byli w niewoli?
Lecz w tej samej chwili konie zarżały nerwowo, a nogi zachwiały się pod nimi. W atmosferze powstały nieopisane jakieś dźwięki, jakieś pomroki groźne. Zdało się Jerzemu, iż widzi lecący nad nimi dach z sąsiedniej chaty, z rzeki podniósł się słup wody ku niebu, koni żadna moc utrzymać nie mogła na miejscu. Coś je gnało naprzód, unosiło razem z jeźdźcami. Trwało to wszystko kilkanaście sekund, poczem równie raptownie powrócił spokój. Jerzy i Piotr obejrzeli się w około siebie zdumieni: stali o dwieście kroków od chaty, w czystem polu, zmęczeni śmiertelnie, no, i wystraszeni.
— Co to było? — zapytał Piotr, pierwszy przytomność odzyskawszy.
— Trąba powietrzna — odpowiedział Jerzy.
— A gdzież Szuanie?
— Nie widzę ich nigdzie.
— Może kąpią się w Loarze, nie będę ich tam szukał, to pewna — rzekł Piotr i rozśmiał się, tak