Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/78

Ta strona została przepisana.

— A to co? — zawołano ze środka.
— Żmijo, gdzie jesteś? — krzyknął któryś ze zbójców.
Poczem silna pięść w drzwi uderzyła.
W tej samej chwili przez kratę okna w lamusie ukazała się latarnia Żmii, co uspokoiło schwytanych. Wnet jednak zrozumieli wszystko: za latarnią wsunęły się w otwór okna lufy strzelb.
— Żmija raniona, a wyście jeńcami naszymi — odezwały się głosy zwycięzców.
Mieszkańcy folwarku nie wiedzieli, jak dziękować swoim zbawcom: chcieli ich zatrzymać na czas dłuższy, wynagrodzić czem mogli, ale oni, nieżądni podziękowań ni owacyi, z brzaskiem dnia wyruszyli w dalszą drogę.
Im dalej się posuwali, tem podróż stawała się mniej uciążliwą: pogodne niebo, wiatr ciepły, gdzieniegdzie róże w ogrodach świadczyły, że są w stronach południowych.
Bez przygód dotarli do Awignonu. Świeże herby i godła Francyi widniały tutaj.
Kiedy Jerzy z Piotrem wjechali do miasta, zaczepił ich jakiś, na pozór poczciwy mieszczanin, włóczący się po ulicy z rękami w kieszeniach. Ten, przyglądając się uważnie ich wierzchowcom, rzekł:
— Biedne szkapy, strasznie zdrożone, musicie z daleka przybywać?..
— Ano nie z blizka — odparł Piotr — czy znajdziemy wolne miejsce w oberżach miejskich?
Zamiast odpowiedzi, mieszczanin zapytał: