— Czy mi się zdaje, czy istotnie jedziecie z zachodu? Macie akcent bretoński, a Bretonia to moje strony rodzinne.
— Miło nam spotkać rodaka — odparł Piotr.
— Jestem Paweł Pesard z Moleux — rekomendował się mieszczanin — dalekie to strony, daleka to tam podróż.
— Tak — potwierdził Piotr — i do naszego gniazda daleko... Już dwa tygodnie jesteśmy w drodze.
— Dziesięć lat nie widziałem moich stron rodzinnych — kawał czasu, a jednak pamiętam je i lubię zawsze wspominać. Bogaczem nie jestem, ale czem chata bogata tem rada: zrobicie mi wielką przyjemność, jeśli zechcecie odpocząć w moim domu. Gospodyni zrobi wam naleśniki bretońskie, a i dla koni znajdzie się miejsce... No, zgoda?...
Piotr zwrócił się do Jerzego.
— Szczęści nam się dzisiaj — rzekł — wszak przyjmiemy zaproszenie?
— Dla czegóżby nie — odparł młodzieniec.
Uprzejmy Bretończyk mieszkał w małym domku, otoczonym ogrodem; usługiwała mu jedyna, stara służąca, mrukliwa i niemiła. Sprzęty w izbach były skromne, a nawet ubogie. Obiad, na prędce przygotowany, okazał się bardzo smacznym, tylko wino dziwnie było cierpkie. Piotr krzywił się niepomału, ale poczciwy gospodarz tak szczerze i gościnnie gości podejmował, iż wbrew chęci znaczną ilość kieliszków wychylili.
Nazajutrz zbudzili się późno, dziwnie zmęczeni
Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/79
Ta strona została przepisana.