Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/80

Ta strona została przepisana.

i niewypoczęci. Słońce stało wysoko na niebie, musiała być co najmniej godzina dziesiąta.
— Nie ma wody — rzekł Piotr, przeciągając się leniwie — pójdę zapytać, gdzie tutaj studnia.
— Długośmy bardzo spali — mówił Jerzy, ziewając.
— Dokuczyło nam wino — narzekał Piotr, wychodząc. Jak żyję, nie piłem nic podobnego.
Po chwili powrócił zgniewany.
— Nie ma ich obojga — mruknął.
— Kogo? — zapytał Jerzy.
— Gospodarza i jego służącej. Zniknęli, jak kamfora, ani śladu po nich.
— Cóż to ma znaczyć? — zapytał Jerzy i chwycił niespokojnie za ubranie. Skradli nam listy! — wykrzyknął z trwogą.
— Co?
— Oba listy: księdza Melwy i Bonapartego do mnie.
— Upoili nas zatrutem winem i ograbili, jak złodzieje.
Piotr oniemiał ze zmartwienia.
Oczywiście nie byli to zwykli złodzieje, bo nic oprócz listów nie wzięli, tylko spiskowcy, którym właśnie na wszelkich wiadomościach tego rodzaju zależało. Mogą z ich pomocą dostać się do generała i uczynić zamach na jego życie. Trzeba się śpieszyć, aby jak najszybciej ostrzedz Bonapartego o możliwem niebezpieczeństwie.
W godzinę później Jerzy i Piotr opuścili Awi-