zaś poszedł sprzedać konie. Wkrótce obaj przybyli na czas do przystani. Zaprowadzono ich do maleńkiej kajuty, poczem wyszli na pokład i oparłszy się o balustradę przyglądali się morzu. Wiatr był pomyślny, mały statek szybko oddalał się od brzegów.
— Do kajut! — krzyknął kapitan groźnie na podróżnych — nie przeszkadzać na pokładzie.
Chcąc nie chcąc, Jerzy i Piotr wrócili do swojej kryjówki.
— Szczęściem, że podróż niedługa — mruknął stary weteran — twarz tego borsuka kapitana wcale mi się nie podoba.
Wkrótce w kajucie zrobiło się zupełnie ciemno.
— Czyżby to już noc zapadła? — zapytał Piotr.
Jerzy wyjrzał przez okno.
— To mgła tylko — odparł.
— Znam ja te mgły na morzu Sródziemnem, płatają one czasami figle kapitanom; zjawiają się ni stąd ni zowąd w dnie najjaśniejsze. Wówczas zabłądzić nietrudno — mówił Piotr. — Lecz co oni myślą sobie, trzymać nas w takiej dziurze? Ani myślę siedzieć tutaj... Idę zobaczyć, co się dzieje na powietrzu.
Rzekłszy to, skierował się ku schodom, prowadzącym na pokład.
— Nie wolno wychodzić — zabrzmiał głos majtka.
— Oszaleli, czy co? — krzyknął Piotr — nie jesteśmy przecież więźniami!
Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/84
Ta strona została przepisana.