pewnym był blizkiego zwycięstwa, tymczasem wieczorem uciekał z garstką niedobitków skalistemi drogami.
Piotr nie posiadał się z radości, zacierał wielkie swoje dłonie, prochem uczernione, i śmiał się zadowolony.
Kiedy pułkownik Verdier przybył na wzgórze, z którego leciały pociski, z wielkiem zdziwieniem zastał tam tylko dwóch wieśniaków bretońskich i działo austryackie.
— Czy wyście strzelali do nieprzyjaciół? — zapytał.
— My, pułkowniku! — odpowiedział Piotr, salutując.
— Skąd wzięliście armatę?
— Z rowu.
— Jakże się nazywacie?
— Ja Piotr Lequelle, a ten młody Margel.
— A gdzież artylerzyści austryaccy, wszakże to ich armata?
— Uciekli przed nami.
— Skąd pochodzicie?
— Z Bretonii.
Pułkownik chwilę przypatrywał się ciekawie staremu wiarusowi o groźnej twarzy i młodemu chłopcu, którego wykwintne ułożenie dziwnie odbijało od ubrania chłopskiego, poczem zapytał znowu:
— W jakim celu odbyliście tak daleką podróż?
Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/93
Ta strona została przepisana.