życa zauważyć było można, że jedno jego ucho pochyla się cokolwieczek to naprzód, to w tył.
— Ależ on także śpi ten twój kudłaty!
— Nie — odpowiedział Filofej — on teraz obwąchuje wodę.
I znowuż wszystko umilkło, tylko woda trochę szumiała, jak przedtem; ja również zdrętwiałem.
Światło księżyca, noc, rzeka, a my w niej.
— Co tak syczy? — spytałem Filofeja.
— Syczy? kaczęta w trzcinie, a może węże...
Nagle kudłaty łbem poruszył: zaczął strzydz uszami, chrapnął.
— No, no, no! — zawołał na całe gardło Filofej, podniósł się i zaczął machać batem.
Tarantas ruszył się z miejsca, pod prąd, i posuwał się naprzód.
Z początku zdawało mi się, że pogrążamy się coraz bardziej, idziemy w głąb, lecz po chwili zauważyłem, że tarantas jakby wyrasta z wody: oto już się ukazały koła i końskie ogony, z pod kopyt bryzgają dyamenty — nie — nie dyamenty, raczej snopy szafirów; konie wyciągnęły nas na brzeg piaszczysty i poszły w drogę, pod górę.
— Co — pomyślałem sobie — powie teraz Filofej, miałem słuszność, albo coś w tym rodzaju, ale on nic nie powiedział. Dlatego też i ja nie uważałem za właściwe wymawiać mu jego nieostrożności i rozciągnąwszy się na sianie, usiłowałem zasnąć.
Ale zasnąć nie mogłem. Nie dlatego, żebym nie był zmęczony po polowaniu i nie dlatego, że obawa