Podniosłem się: tarantas stał na równem miejscu, na środku wielkiej drogi. Obróciwszy się twarzą do mnie, szeroko otworzywszy oczy (aż mnie to zdziwiło, bom nie przypuszczał, żeby miał takie wielkie), szeptał do mnie w sposób znaczący i tajemniczy:
— Stuka, panie, stuka.
— Co ty mówisz?
— Mówię, że stuka, niech-no pan się nachyli i posłucha, słyszy pan?
Wysunąłem głowę z tarantasu, zatrzymałem oddech i rzeczywiście dał mi się słyszeć gdzieś daleko, daleko, słaby, przerywany stuk, jakby turkot toczących się kół.
— Słyszy pan? — powtórzył Filofej.
— No tak — odpowiedziałem — jedzie jakiś ekwipaż.
— A! pan słyszy... O! — dzwonki — i świstanie także. Czy pan słyszy? Niech pan zdejmie czapkę, to będzie wyraźniej.
Czapki nie zdjąłem, lecz wytężyłem słuch.
— No tak, być może, ale cóż z tego?
Filofej zwrócił się twarzą do koni.
— Wóz jedzie lekki — rzekł, ściągając lejce — koła kute, to panie niedobrzy ludzie jadą: tu pod Tułą dokazują.
— Co za głupstwo! Dlaczego myślisz, że to już koniecznie mają być niedobrzy ludzie?
— Mówię prawdę, z dzwonkami i pustym wozem, któżby to był?
— A co, do Tuły jeszcze daleko?
Strona:J. Turgeniew - Z „Zapisek myśliwego”.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.