— Jeszcze będzie piętnaście wiorst i ani jednej wsi przy drodze.
— No, to jedźże prędzej.
Filofej machnął batem i tarantas potoczył się dalej.
Chociaż nie dawałem wiary Filofejowi, lecz zasnąć już nie mogłem.
A cóż, jeżeli w samej rzeczy? Doznałem jakiegoś nieprzyjemnego uczucia. Usiadłem w tarantasie, — do tej pory leżałem — i zacząłem się rozglądać. Gdy spałem, delikatna mgła nadciągnęła, nie na ziemię, unosiła się ona nad ziemią; księżyc przez nią wydawał się jakby biała plama, patrzył jak przez dym; — dokoła była miejscowość płaska: pola, ciągle pola, gdzieniegdzie krzaczki, wąwozy i znów pola: pusto, martwo, nawet przepiórka nie odezwała się nigdzie.
Jechaliśmy z pół godziny. Filofej machał ciągle batem i cmokał ustami, ale ani on, ani ja, nie mówiliśmy nic.
Wjechaliśmy na wzgórek. Filofej zatrzymał konie i rzekł:
— Stuka, panie, coraz głośniej stuka.
Ja znów wysunąłem się z tarantasu, a do mego ucha, teraz już zupełnie wyraźnie, chociaż zdaleka, dochodził stuk kół, świstanie, brzęk dzwonków, a nawet tętent kopyt końskich. Zdawało mi się nawet, że słyszę śpiewy i śmiechy: nie było wątpliwości, że nieznajomi podróżni przybliżyli się do nas o wiorstę, a może nawet i o dwie.