Ależ i wszechświat niczem więcej nie jest, jak taką chmurą — chmurą słońc i światów. Jakkolwiek niezmiernie olbrzymim nam się wydaje, dla nieskończonego, wiecznego Rozumu, jest on tylko mgłą znikomą. Jeśli jest mnóstwo światów w nieskończonej przestrzeni, jest także następstwo światów w nieskończonym czasie. Jak obłok jeden za drugim przeciąga po niebie, tak i ten ocean gwiazd, czyli wszechświat, następcą jest niezliczonych innych, które go poprzedziły, a poprzednikiem bezmiaru innych, które po nim nastąpią. Jest to nieustające przekształcanie się, nieprzerwany szereg wypadków, bez początku i końca.
Jeżeli z mniejszych zjawisk meteorologicznych możemy sobie zdać sprawę za pomocą zasad fizyki, to dlaczegóżbyśmy nie mieli do tychże zasad się udawać po wytłómaczeniu początku światów i wszechświatów, które są tylko chmurkami na nieco większej skali przestrzeniowej, tylko obłoczkami na nieco dłuższej skali czasowej? Czy potrafi ktokolwiek przeprowadzić linię graniczną pomiędzy tem, co jest przyrodzone, a tem, co jest nadprzyrodzone? Czyż nasze obliczenia przestrzeni i czasu wszechrzeczy nie polega całkowicie na naszym punkcie widzenia? Gdybyśmy byli pomieszczeni w środku wielkiej mgławicy Oryona, jakże niesłychane, wspaniałe mielibyśmy widowisko! Olbrzymi przewrót zgęszczania się pałającej mgły w światy, wydałby się nam zasługującym na bezpośrednią obecność
Strona:J. W. Draper - Dzieje stosunku wiary do rozumu.djvu/304
Ta strona została uwierzytelniona.