leżeństwa. Mnie zaś ciągnęło do owych setnych chłopów, lekkomyślnych i pomysłowych, zawadjaków, czasami rozhukanych — chłopów o szerokiej duszy i szerokimi geście, a nie do tamtych zajęczych swer.
Tu zmuszony jestem podnieść znów zarzut przeciw John’owi Barleycorn. On w swe pazury chwyta tych oto morowych chłopów, pełnych ognia i temperamentu, mających rozmach, serdeczność i słabostki godne i najlepszych z ludzi. John Barleycorn gasi ten ogień, niweczy siłę, a gdy nie zabije ich wprost, lub nie odbierze im zmysłów, — to przynajmniej ogłupi i otumani, tłumi i zniekształca przyrodzoną dobroć i piękność ich natury.
— Oh! mówię to na podstawie późniejszych doświadzceń — niechaj mnie nieba strzegą przed tym normalnym rodzajem mężczyzn, przed tymi niekoleżeńskimi, którzy posiadają chłodne serca i zimną rozwagę, tymi, którzy nie palą, nie piją, nie klną, których postępowanie niema nic wspólnego z popędliwością, podnieceniem, albowiem z ich leniwych mięśni nigdy nie przedrze się błyskawica buntu, aby złamać wszelkie zapory, aby z szatanem pójść w zawody. Takich zrównoważonych nie znajdziesz w szynkach, tacy nie skupią się dokoła sztandaru straconej sprawy, ich pochodnia płonie na bezdrożnej ścieżce przygód, oni nie zaznają szalonej miłości bogów. Tacy są zbyt zajęci, aby stopy swe uchronić od wilgoci, aby bicie ich serc było jednostajne, zadowoleni z mdłych powodzeń na drodze wiecznego kompromisu.
Dlatego to rzuciłem w twarz oskarżenie John’owi
Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/110
Ta strona została przepisana.