Najstarszym w przednim kasztelu był Louis, tęgi mężczyzna, lat pięćdziesięciu. Był on podupadłym szyprem. Złamał go John Barleycorn, kończył zatem swą smutną karjerę tam, gdzie ją był rozpoczął, to znaczy, w przednim kasztelu. Los jego wywarł na mnie silne wrażenie. John Barleycorn zatem nietylko zabijał ludzi. Louis’a wcale nie zabił. Uczynił coś z nim znacznie gorszego. Zniszczył jego siłę, odarł go z zaszczytów, ze stopnia oficerskiego, skalał jego honor, włożył nań ciężkie jarzmo zwyczajnego żeglarza, aby wlókł je do ostaniego tchu swego marnego żywota, który mógł potrwać jeszcze wiele lat.
Kończąc naszą żeglugę przez Pacyfik, okrążyliśmy dżungle wulkanicznego cyplu wysp Bonin, wjechaliśmy między rafami do portu w głębi lądu, i zarzuciliśmy kotwicę przy całej grupie takich samych, jak i my, włóczęgów morskich. Rozkoszny zapach obcej flory dolatywał z tropikalnego lądu. Krajowcy na jakichś dziwacznych pirogach, a Japończycy na jeszcze cudaczniejszych sampanach uwijali się po zatoce i przybijali do okrętu. Był to pierwszy obcy kraj, który zwiedziłem; dostałem się na przeciwległy kraniec świata i chciałem się naocznie przekonać, czy prawdą jest to wszystko, co czytałem w książkach. Drżałem z niecierpliwości by już raz wylądować.
Victor i Axel, Szwed i Norwegczyk, i ja postanowiliśmy trzymać się razem. (No, i dotrzymaliśmy słowa do tego stopnia, że przez przeciąg dalszej podróży nazywali nas „trzej sportowcy”.) Victor znalazł ścieżkę widoczną nad dzikiem urwiskiem, powstałem z wybuchu lawy; ścieżka ta znikała, to znów ukazy-
Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/128
Ta strona została przepisana.