Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/157

Ta strona została przepisana.

na ławce, z chłopcem, który o niczem innem nie myśli, jak tylko o tem, co to jest właściwie miłość? Czego ona oczekiwała ode mnie? Może chciała, bym ją ucałował? Czy myślała, że się odważę na to? A jeżeli czekała na to, a ja tego nie zrobiłem, co wtedy pomyślała o mnie.
Ach, ona była mądrzejsza ode mnie — dziś to widzę — ta maleńka kobietka w króciutkiej spódniczce. Chłopców znała oddawna. O ile więc skromność dziewicza na to pozwalała, dodała mi odwagi. Zdjęła rękawiczki, trzymała je w jednej ręce i, pamiętam, jak leciutko ledwie zdobywając się na śmiałość, uderzyła mię niemi w usta, z subtelną kokieterją, niby z oburzenia o coś, co właśnie powiedziałem. Byłem bliski omdlenia z rozkoszy. Był to najwspanialszy cud, jaki mi się kiedykolwiek objawił. Pamiętam jeszcze zapach, unoszący się od tych rękawiczek, i jak go wciągałem z upojeniem, gdy dotknęła niemi moich warg.
Znów zwątpienienie zabiło moją odwagę. Czy mogę zatrzymać w mej dłoni tę drobną rączkę, trzymającą pachnące rękawiczki, które przed chwilą musnęły moje usta? Czy mam się odważyć i pocałować ją raz i drugi, albo objąć wpół? Albo przysunąć się bliżej?
Otóż nie odważyłem się. Nie uczyniłem nic. Siedziałem dalej i kochałem z całej duszy. Pożegnaliśmy się owego wieczora i ja jej nie pocałowałem. Pamiętam, gdym ją pierwszy raz pocałował, było to w inny wieczór, na pożegnanie — o, wzniosła chwila, gdym zebrał całą swą odwagę — i stało się.