wydrukowaniu. Wykupiłem rower, zegarek i palto gumowe mego nieboszczyka ojca z lombardu, i pożyczyłem maszynę do pisania. Spłaciłem też rachunki w różnych sklepach żywnościowych, gdzie miałem nieznaczny kredyt. Pamiętam Portugalczyka, który nie dawał na kredyt powyżej czterech dolarów. Inny, niejaki Hopkins, zamykał kredyt przy pięciu. I właśnie wtedy otrzymałem od urzędu pocztowego wezwanie do służby. Znalazłem się w niezmiernie trudnem położeniu. Tych sześćdziesiąt pięć dolarów miesięcznie, które mogłem mieć na poczcie były, pokusą nielada. Nie mogłem się zdobyć na krok decydujący. Nigdy nie przebaczę temu naczelnikowi poczty z Oakland. Stawiłem się na wezwanie i mówiłem z nim jak z człowiekiem. Otwarcie przedstawiłem mu sytuację. Wyglądało na to, że wypłynę jako literat. Miałem najlepsze widoki, jakkolwiek jeszcze nie miałem pewności. Gdyby zatem pominął mnie tym razem, i powołał tymczasem drugiego z kolei, przy następnym zaś wakansie zechciał mnie zawezwać. —
Lecz on przerwał mi: „Zatem pan nie reflektuje na tę posadę?
„Ależ owszem”, — zaprzeczyłem — czyż pan mnie nie chce zrozumieć? Gdybyś pan tylko tym razem zechciał...”
„Jeżeli pan nie chce tej posady”, — rzekł chłodno.
Szczęściem, zgniewała mnie ta jego brutalność. „Dobrze więc” — zawołałem „nie chce”.
Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/207
Ta strona została przepisana.