Jak dotąd, żadnego pragnienia alkoholu. Zbyt wiele było we mnie szczytnych nadziej, a jądro mego życia zbyt jeszcze było silne. Byłem socjalistą, miałem zamiar świat zbawić. Żaden trunek nie mógł dać mi tyle ognia, ile go czerpałem z własnych myśli i ideałów. Dzięki powodzeniom literackim zaczęło zdanie moje nabierać znaczenia; tak przynajmniej sądziłem. W każdym razie sława literackie zbierała na moje prelekcje tak liczne audytorja, jakich nigdy nie miałbym nawet jako najlepszy mówca. Wszelkiego rodzaju kluby i organizacje zapraszały mnie na odczyty. Byłem więc ogromnie zajęty walką o swe ideały, studjami i tworzeniem. Aż do tej pory miałem tylko ciasne kółko przyjaciół. Teraz zacząłem iść w górę. Zapraszano mnie, szczególnie na kolacje; porobiłem znajomości z ludźmi, żyjącymi w dogodniejszych warunkach, niż ja kiedyś. Wielu z nich piło. Pili u siebie w domu i częstowali mnie. Pili naturalnie z umiarkowaniem, więc i ja piłem umiarkowanie, tak sobie, dla dotrzymania towarzystwa. Nie zależało mi na tem, gdyż ani nie pragnąłem pić, ani nie pić. Dowodem, jak małe wrażenie robiło to na mnie, jest to, że nawet nie pamiętam pierwszego cocktailu, ani pierwszego syfonu Scotch. Otóż miałem i własny dom. Ktokolwiek bywa zapraszany do obcych, zaprasza też i do siebie, dzięki podnoszącej się stopie życiowej. Będąc częstowany trunkami w obcych domach, musiałem również częstować i we własnym. Zaopatrzyłem zatem piwnicę w zapas piwa, wódki i czerwonego wina. Odtąd dom mój stale był zaopatrzony w trunki.
Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/213
Ta strona została przepisana.