prawdy. Zdarłem z niej osłonę, nie mogłem jednak znieść widoku jej staszliwego oblicza. Rychło straciłem wiarę we wszystko prócz natury ludzkiej, i zaprawdę, potężną była ta natura ludzka, w którą wiarę zachowałem.
Zbyt dobrze znają wszyscy tę uporczywą chorobę, zwaną pesymizmem, bym się tu miał nad nią rozwodzić. Wystarczy zaznaczyć, że przeszedłem ją w ciężkim stanie. Myślałem o samobójstwie ze stoicyzmem greckiego filozofa. Ubolewałem jedynie nad tem, że tak wiele osób zależnych jest ode mnie, że tyle muszą żywić i otaczać opieką, i że to mi przeszkadza odejść ze świata. Lecz była to fałszywa moralność. Co mnie naprawdę jeszcze powstrzymywało, to była jedyna iluzja, która mi pozostała: LUD.
To dlaczego pracował mój umysł, dlaczego trawiłem noce przy świetle lampki, zawiodło mnie zupełnie. Powodzenie? — gardziłem powodzeniem. Poznanie? — umarło na wieki. Społeczeństwo? — ci mężczyźni i kobiety, ten śmietnik i hołota z frontu wodnego i kasztelu; — przerażony byłem ich tępotą umysłową. Miłość kobiety? — niewięcej warta od tamtego. Pieniądze? — mogłem spać tylko w jednem łóżku równocześnie, a jaką wartość ma dochód stu pasztetów dziennie, gdy nie można zjeść więcej nad jeden? Sztuka, kultura? — w obliczu nieodpartych faktów biologji są one śmieszne, a ich twory jeszcze śmieszniejsze!
Widzicie, jak bardzo byłem chory. Byłem urodzony do walki, to jednak dlaczego walczyłem, okazało się tej walki niegodnem. Pozostał LUD. Walka
Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/219
Ta strona została przepisana.