Nagle rozległ się pisk dziewcząt i okrzyki „bójka“. Zrobił się rumor. Mężczyźni rzucili się ku drzwiom kuchennym. Dwóch siwiejących już olbrzymów z rozognionemi twarzami tłukli się tam wzajemnie. Jeden z nich był to Black Matt, który, jak wszyscy mówili, zabił w tych czasach dwóch ludzi. Kobiety piszczały cicho, zaklinały, cisnęły się jedna za drugą i, zakrywając oczy, spoglądały poprzez palce. Ale ja nie. Jest to zupełnie trafne przypuszczenie, że byłem najbardziej zainteresowanym widzem. Być może, że pragnąłem zobaczyć taką zadziwiającą rzecz: człowieka zabitego. W każdym razie mogłem zobaczyć człowieka walczącego. Spotkało mię jednak wielkie rozczarowanie. Black Matt i Tom Morrisey zaledwie zdołali chwytać jeden drugiego, z trudnością podnosili swe niezgrabnie obute nożyska, co robiło wrażenie zabawnego tańca słoni. Byli za bardzo pijani, aby się bić. Wreszcie pojednawcy rozdzielili ich i zaprowadzili do kuchni zpowrotem, aby przy kieliszku umocnili swą nadwyrężoną przyjaźń.
Wkrótce potem wszyscy razem zaczęli mówić, gardłować, krzyczeć, jak to ogromni, barczyści, wiejscy ludzie potrafią, kiedy wódka zburzy ich milczące usposobienie. A ja, mały siedmioletni brzdąc, przerażony, zdumiony, drżałem na całem ciele jak spłoszony jeleń, gotujący się do ucieczki, patrzyłem przez otwarte drzwi i podziwiałem wybryki tych ludzi. Ale to już było dla mnie czemś niepojętem, kiedy zobaczyłem, że Black Matt i Tom Morrisey rozciągnęli się na stole ramię przy ramieniu, obejmując się i chlipiąc w najczulszej przyjaźni.
Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/23
Ta strona została przepisana.