Ani jeden przebłysk myśli nie przypominał mi jej, dopóki nie siedziałem znów następnego poranka o godzinie dziewiątej przy biurku, rozpoczynając następnych tysiąc wyrazów. Wszak warto było dążyć do takiego stanu błogości. Wszak konserwowałem umysł tą praktyką pijacką. John Barleycorn nie był wcale takim czarnym, jakim go malowano. Niejedną przysługę umiał też wyrządzić, jak o tem sam na sobie mogłem się przekonać.
Utwory moje były zdrowe, jędrne i szczere, bez krzty pesymizmu, podobne do życia do którego powróciłem po mej chorobie. Wiedziałem, że nie masz nic godniejszego nad urojenia, urojenia zatem sławiłem i opiewałem. Moje utwory zachowały do dnia dzisiejszego swój charakter jasny, żywy i optymistyczny, pobudzający do życia. Krytycy stwierdzają nieustannie moją wezbraną i przelewającą się żywotność, zarzucając mi, że sam ulegam złudzie własnych rojeń.
Pozwólcie, że z okazji tej dygresji powtórzę sobie pytanie, zadawano sobie dziesięć tysięcy razy: dlaczego właściwie piłem? jaką potrzebą wiedziony? Byłem szczęśliwy — byłem więc zbyt szczęśliwy? Byłem silny — więc może byłem nadmiernie silny? Czyżbym posiadał nadmiar żywotności? Nie wiem dlaczego piłem. Niemam na to odpowiedzi, jakkolwiek domyślam się, a raczej podejrzewam przyczynę: Zbyt zażyły był mój stosunek z Johnem Barleycorn przez tyle lat. Mańkut po latach ćwiczenia nabędzie wprawy w prawej ręce. A więc ja, niealkoholik, stałem się nim po latach praktyki?
Tak byłem szczęśliwy. Po długiej chorobie
Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/239
Ta strona została przepisana.