niby pożąda życia twórczego. Teraz widzisz czytelniku, ty, któryś nie podróżował, jak szalony i bluźnierczy jest świat, który staram ci się opisać językiem podwładnych John’a Barleycorn. Język ten niepodobny do języka twego ludu, który świadomie unika dróg śmierci, a kroczy jedynie drogami, wiodącemi ku życiu. Albowiem są drogi i drogi i prawd różne rodzaje. Cierpliwości jednak. Może po ulewie słów, które ci się wydadzą paplaniną bez związku, dojrzysz, jak przez mgłę, słabe zarysy innych lądów, rojących się od innych ludów.
Alkohol mówi prawdę, lecz prawda jego nie jest normalną. Albowiem to co normalne to jest zdrowe, a to co zdrowe zmierza ku życiu. Zwyczajna prawda jest prawdą innego, niższego rzędu. Naprzykład koń pociągowy, przez wszystkie lata swego znojnego życia, z pewnością wierzy niewzruszenie w jakimś zakątku swej dziwnej i nieznanej świadomości, że życie jest dobre; że śmierć, obojętnie jak ślepym instynktem pojęta, jest strasznym potworem; że życie jest błogosławieństwem, i że warto żyć, że pod koniec swego umykającego żywota nie będzie bity i zmuszany do znoju ponad jego siły nadwerężone; że wreszcie wiek podeszły jest pogodny i poważany, mimo iż w rzeczywistości starość to obrzydliwa poczwara, ciągnąca furę śmieci, biczem popędzana przy każdym kroku, z okrucieństwem zmuszana do najpodlejszych posług, powolne i bolesne wygasanie, aż do końca... A koniec? — smażenie kawałkami w garkuchni dla biednych, obdarcie ze skóry przez hycla, rzucona psom padlina, kości zmielone w cukrowni. Jeszcze w agonji swej
Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/261
Ta strona została przepisana.