trywali się na mój wybryk zbyt tolerancyjnie. Był to dla nich dobry kawał, coś bardzo zabawnego. To nie był żaden wstyd dla nikogo. Nawet chłopacy i dziewczęta żartowali sobie i kpili z różnych szczegółów tego zdarzenia. Opowiadali sobie z humorem, jak Larry wskoczył na mnie, jak spał pod mostem, i co się przytrafiło chłopakowi, który wpadł do rowu. Tak, jak powiedziałem, o ile mogłem zauważyć, nie było żadnego wstydu dla nikogo. Było to coś śmiesznego, djabelnie dowcipnego, jaskrawy i głośny epizod w monotonnem życiu robotników na tem smutnem, spowitem mgłami, wybrzeżu.
Włoscy fermerzy opowiadali sobie o moim wybryku, jako o czemś naturalnem; klepali mię po ramieniu, aż wreszcie odczułem coś, jakby dumę z heroicznego czynu. Piotr i Dominik, a także i inni Włosi chełpili się mojem pijackiem bohaterstwem. Strona moralna nie istniała wśród tego otoczenia. Zresztą — wszyscy pili. Nie było ani jednego abstynenta w tej kompanji. Nawet nauczyciel w naszej wiejskiej szkółce, siwiejący już pięćdziesięcioletni mężczyzna, dawał nam urlopy z okazji swych zapasów z siłą John’a Barleycom, w których bywał zwykle pokonany. Nie miałem więc żadnych duchowych przeszkód, dzielących mnie od John’a Barleycom. Moje obrzydzenie do niego było czysto fizyczne. Nie znosiłem poprostu smaku przeklętych trunków.
Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/34
Ta strona została przepisana.