przysmak. Szynki były doskonałem miejscem pod wszystkiemi względami. Powracając z uciążliwej drogi końmi, spędzałem chętnie godzinę w szynku, delektując się lodowatym cukrem. Żułem najmniejsze cząsteczki, nie marnowałem ani okruszynki z cukierka, ssałem go, póki nie zrobiła się cieniuteńka i nadzwyczaj smaczna masa. Nigdy własnowolnie nie połknąłem tej masy. Żułem ją, ssałem, obracając językiem, rozpłaszczałem ją wewnątrz podniebienia to z jednej strony, to z drugiej, aż nakoniec wśliznęła mi się i, zmieszana ze śliną, tonęła w głębi przełyku. Nawet Horace Fletcher był niczem dla mnie w porównaniu z lodowatym cukrem.
Lubiłem szynki. Szczególniej lubiłem szynki w San-Francisco. Można tam było dostać wszelkie najwyborniejsze smakołyki — chleb świętojański, lodowaty cukier, sery, sosiski, sardynki, wspaniałe przysmaki, jakich nigdy nie widziałem na naszym skromnym stole w domu. Pamiętam, pewnego dnia szynkarz zrobił mi jakąś mieszaninę syropu i sodowej wody. Ojciec nie zapłacił za to. To był poczęstunek szynkarza i odtąd szynkarz stał się moim ideałem. Marzyłem, śniłem o nim latami.
Chociaż miałem wówczas siedm lat, pamiętam go jeszcze doskonale w najdrobniejszych szczegółach, nie widząc go nigdy od tego czasu. Szynk znajdował się w południowej części San Francisco przy ulicy Market, po stronie zachodniej. Wewnątrz, przy wejściu, po lewej stronie był bufet. Po prawej, naprzeciwko ściany znajdował się kontuar do śniadań. Był to długi, wąski pokój, a w głębi za beczkami z pi-
Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/36
Ta strona została przepisana.