zacząłem mówić, a raczej on zaczął mówić za mnie, przeze mnie i ze mną, to wszak on, to moje drogie ja; przeobraziłem się zupełnie; głos mój zabrzmiał, mocno; aby okazać się męskim, chełpiłem się detalami i z całą rozciągłością opowiadałem, jak przepływałem przez zatokę San-Francisco na moim promie, w czasie straszliwego południowo-zachodniego wiatru, kiedy nawet marynarze na szkunerach wątpili w mój czyn. Dalej ja — albo John Barleycorn, a właściwie jest to jedno i to samo — powiedziałem Scottiemu, że on może być dobrym marynarzem morskim i może znać każdą linę na wielkich okrętach, lecz o ile trzeba żeglować na małym statku, mogę go pobić i okręcić go na palcu.
Najzabawniejsze z tego wszystkiego, że moje przechwałki i twierdzenia były słuszne. Przy zwykłej powściągliwości i mej skromności nigdy nie ośmieliłbym się powiedzieć Scottiemu, jak nisko cenię jego znajomość małego statku. Ale to jest właśnie skutek działania Johna Barleycorn, rozwiązywać języki i kazać wypaplać najskrytszą myśl.
Scotty, czy John Barleycorn albo obydwaj razem, czuli się dotknięci moją uwagą. Czyż nie byłem zuchwalcem? Jakże mogłem obrazić zbiegłego siedmnastoletniego marynarza. Scotty i ja przechwalaliśmy się na wyścigi, skacząc do siebie jak młode koguciki, aż harpunnik nalał nam nową kolejkę wódki, abyśmy mogli zapomnieć i zalać urazę. Kiedy to uczyniliśmy, objęliśmy się za szyję, powtarzając przysięgi na wieczną przyjaźń, akurat tak samo, jak Black Matt i Tom Morrisey pamiętam — na tej fermie w kuchni
Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/48
Ta strona została przepisana.