w San Mateo. Przypominając to sobie, uwierzyłem, że jestem mężczyzną — pomimo moich mizernych czternastu lat — mężczyzną tak wielkim i męskim, jak ci dwaj zczepieni ze sobą olbrzymi, którzy pokłócili się i wpadli we wściekłość tej pamiętnej niedzieli, rankiem, przed laty.
W tym momencie przyszła kolej na śpiewy i złączyłem swój głos z głosem Scotty i harpunnika. Śpiewaliśmy różne urywki, piosenki morskie i pieśni. Tam, w kajucie Idler’a usłyszałem poraz pierwszy „Blow the Man Down” „Flying Cloud” i „Whisky, Johnny, Whisky.” Oh, jakie to było wspaniałe! Zacząłem chwytać pazurami sens życia! Tam nie była to pospolita nuda, nie ujścia rzeki Oakland, nie nużące roznoszenia gazet po domach, dostarczanie lodu albo obsadzanie kręgli w kręgielniach. Cały świat do mnie należał, wszystkie drogi stały otworem, a John Barleycom, kusząc mą wyobraźnię, dał mi możność przeczuć awanturnicze życie, do którego tęskniłem.
Nie byliśmy przeciętnymi ludźmi. Byliśmy jak trzej pijani młodzi bogowie, nieprawdopodobnie mądrzy, wspaniali, genjalni i bezgranicznie mocni. Ah! — i ja jeszcze dziś wyznaję, po tylu latach — takiego podniosłego nastroju, do jakiego mógł John Barleycom podnieść mój mózg — nigdy na trzeźwo nie byłem w stanie osiągnąć. Ale nie jest to nastrój wolnej woli. Trzeba płacić za to straszliwą karę, bo każdy wysiłek równoważy upadek, bo każdej wysokości odpowiada przepaść; bo za każdy fikcyjnie boski moment jest ekwiwalentem — grząskie błoto gadów. Za każdą sztuczkę John’a Barleycom, za
Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/49
Ta strona została przepisana.